„A gdy ukończył w dniu szóstym swe dzieło, nad którym pracował, odpoczął dnia siódmego po całym trudzie jaki podjął.”
Historię początku świata zna chyba każdy. W sześć dni powstało wszystko co nas otacza, a dnia siódmego Stworzyciel udał się na odpoczynek. W tej całej opowieści, jest jednak drobny szczegół, pewna istotna rzecz, która przez tysiąclecia została zapomniana.
Jak myślicie, czy nasz Stworzyciel tak po prostu poszedł sobie drzemać, zostawiając nas samych sobie? Co to, to nie.
Nigdy, nawet przez sekundę, nie zostawił swych pociech bez opieki. Nim udał się na sjestę, dnia szóstego, prócz zwierząt lądowych i człowieka, na świat powołał też istotę obdarzoną potężną mocą. Miała ona tylko jeden cel, opiekę nad jego dziełami. Dzięki temu mógł z czystym sumieniem, udać się na spoczynek. Wiedział bowiem, że pozostawia wszystkie swe pociechy w dobrych rękach. W jej rękach.
Powszechnie nazywana była Wszechistotą, jednak ja znałem ją jako Tosuu.
Wszechistota sprawowała swą opiekę najlepiej jak umiała, otaczała wszystkie istoty żyjące ochroną i troską. Jednocześnie jednak, każdej nocy zasypiała pożerana niezwykłą zazdrością i smutkiem. Podczas gdy miała tak wielu rozradowanych podopiecznych, ona była sama jedna jedyna, otoczona przez obce gatunki. Nie było drugiej takiej jak ona, nie miała nikogo podobnego sobie. Wszechistota czuła się samotna.
By zapełnić pustkę, dzięki swym niezwykłym zdolnościom stworzyła Mduff, któremu ofiarowała cząstkę siebie. Wszechistota i Mduff wspólnie spędzali czas. Na spółkę sprawowali opiekę nad dziełami Stworzyciela, we dwoje troszczyli się o innych i chronili dzieło pana. Dobrze się im żyło. Z czasem jednak Wszechistota zapragnęła więcej podobnych sobie, więcej przyjaciół. Zaczęła więc tworzyć coraz to nowszych pobratymców, dając tym samym początek rasie Kwami.
Każde kolejne Kwami otrzymywało niepowtarzalną cząstkę Wszechistoty, dzięki temu nie było dwóch identycznych i każde było wyjątkowe. Jednak z każdym nowym towarzyszem, nie tyle zyskiwała przyjaciela, co traciła kawałek siebie, aż w końcu zatraciła się całkowicie. Oddała nawet swe wspomnienia, a bez nich nie była już tą samą osobą co wcześniej. Zapomniała kim jest, nie pamiętała, że to ona dała początek Kwami. Została dla niej ostatnia cząstka, której nie zdołała nikomu ofiarować – nienawiść.
Opuściła swych braci. Skryła się z dala od nich i od ludzi których miała niegdyś chronić. Była teraz czystą nienawiścią. I tak świat o niej zapomniał. Każdy poza Mduff, on znał Wszechistotę najdłużej, on jeden wiedział ile jej zawdzięcza i on jeden, jedyny postanowił ją odnaleźć. Bo kochał ją najbardziej z nich wszystkich, był miłością. Mduff opuścił swych braci by odzyskać swą najdroższą. I tak świat zapomniał o miłości.
Bo nie ma miłości bez nienawiści, bo nie ma szczęścia bez pecha, odwagi bez lęku, nie ma Mduff bez Tosuu. Każdy z nas ma swe przeciwieństwo, bez którego jego egzystencja staje się jałowa i bezcelowa.
Czuł, że leży na czymś twardym i to w sumie wszystko czego był świadom. Po chwili jednak zewsząd zaczął atakować go natłok informacji. Nazywał się Zabb. Był Kwami drzewołaza. Potrafił wysoko skakać i przyklejać się do ścian. Był też szybki i silny, a jego dotyk zabójczy. Wiedział to wszystko, jednak nie miał pojęcia gdzie jest i co tu właściwie robi.
By się tego dowiedzieć, Zabb powoli rozchylił powieki. Pierwszym co ujrzał, były wpatrujące się w niego pomarańczowe oczy i słodki uśmiech należący do właścicielki źrenic.
- W końcu się ocknąłeś! – zawołała pomarańczowooka odsuwając się nieznacznie od Zabba, by ten mógł złapać oddech.
Kwami podniosło się do pozycji siedzącej i rozejrzało dookoła. Znajdowało się w bardzo przestronnej jaskini i siedziało obecnie na wysokim, kamiennym postumencie. Dookoła znajdowało się jeszcze wiele innych, podobnych wzniesień. Niektóre były zajęte, inne opustoszałe. W oddali drzewołaz dostrzegł otwór w skale, przez który przedzierał się jasny blask.
- Czekałam, aż otworzysz oczy – oznajmiła pomarańczowooka. Zabb spojrzał na nią. Stała jakieś półtora metra od niego przy jednym z pustych postumentów. W tej chwili z całą stanowczością mógł stwierdzić, że była szara. – Jestem Odda, Kwami sowy.
Odda wyciągnęła dłoń w jego kierunku i uśmiechnęła się promiennie. Zabb jednak zamiast ją uściskać, cofnął się nieznacznie.
- Na imię mi Zabb, jestem Kwami drzewołaza – odparł.
- Boisz się mnie? – zdumiała się Odda.
- Nie, nie jesteś straszna.
- Więc dlaczego ode mnie uciekasz?
- Nie chcę zrobić Ci krzywdy.
- Ale chyba nic się nie stanie, jeśli uściśniesz mi rękę?
Odda zrobiła krok ku Zabbowi, ten jednak odskoczył prędko w bok.
- Nie dotykaj mnie – zawołał natychmiast. – Nie dotykaj proszę – dodał już spokojnie.
- Dobrze, jeśli tego sobie życzysz.
Odda opuściła dłoń i westchnęła. Z twarzy zniknął jej uśmiech.
- Czy wiesz co tu robimy? – odezwał się po chwili niebieskoskóry.
Na twarz Kwami sowy powrócił uśmiech.
- Chyba, spaliśmy. Tak jak tamci.
Odda wskazała na nieprzebudzone jeszcze Kwami.
- Jak myślisz, co powinniśmy teraz zrobić?
- Wydaje mi się, że pójść tam – Kwami sowy wskazała na otwór z którego promieniało przeraźliwie jasne światło. – To jak idziemy?
Zabb skinął głową i ruszył za Oddą. Gdy oboje znaleźli się tuż przed otworem, spojrzeli na siebie.
Odda obdarzyła towarzysza pokrzepiającym uśmiechem.
- Pora rozpocząć naszą przygodę – oznajmiła i jako pierwsza weszła w światło.
Zabb odczekał chwilę, po czym podążył za nią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz